Mefisto...diabeĹ czy anioĹ?
- Zatańcz ze mną – uśmiechnęła się czarująco dziewczyna. – Tutaj? Chcesz zatańczyć tutaj? – nie mogłem uwierzyć, bo staliśmy na środku cmentarza.
To nie jest zwykły cmentarz. Praktycznie nie ma na nim mogił, a to, co kryje ziemia, w niczym nie przypomina równo wykopanych grobów i ułożonych w nich trumien. Ten cmentarz to Yungay - umarłe miasto w środkowym Peru.
Yungay umarło 31 maja 1970 roku o godzinie 15.25. Nie było mnie wtedy na świecie, ale starsi kibice na pewno pamiętają tę datę. W tym dniu w Meksyku zaczynały się piłkarskie mistrzostwa świata. Yungay umarło przed pierwszym gwizdkiem sędziego. Tak nagle, w jednej chwili, bez ostrzeżenia zatrzęsła się ziemia. Na miasto spadła gigantyczna lawina kamieni i śniegu z Huarascaran – najwyższej góry w Peru.
W całym środkowym Peru zginęło wówczas 80 tysięcy ludzi. W Yungay – 25 tysięcy, prawie wszyscy mieszkańcy. Ocalały tylko 92 osoby.
Wśród nich kilkuletnia dziewczynka, która czując, jak unosi się podłoga w jej domu, w ostatnim momencie złapała się belki pod sufitem. Ta wyniosła ją ponad lawinę. Dziewczynka 12 godzin, zanim nadeszła pomoc, żyła w dwóch światach. Głowa na powierzchni ziemi; reszta ciała uwięziona w zastygającym błocie. Z nogami w miejscu, gdzie wcześniej nie sięgał nawet najwyższy komin w mieście.
Lawina przykryła wszystko. Na powierzchni ziemi zostały tylko wierzchołki czterech palm, rosnących koło katedry na Plaza de Armas – najważniejszym placu w mieście.
Do dziś nikt nie odkopał ciał. Nie było takiej potrzeby. Ziemia pochowała mieszkańców tak, jak stali, jedli, rozmawiali, gotowali, bawili się, spacerowali, spali, a może nastawiali radioodbiorniki, by posłuchać transmisji meczu z Meksyku.
Po tragedii Yungay stało się „Campo Santo” – świętym polem. Można po nim chodzić jak po łące, pod którą kiedyś stały domy i biegły ulice. Pod którą toczyło się życie.
Chodziłem po tym polu, nie szukając wiatru. Przyjechałem do Yungay w konkretnym celu - sfotografować kikuty tych palm. Po prostu kilka zdjęć, których nie zrobiłbym nigdzie indziej. Bo cóż innego jest do zobaczenia na cmentarzu, na którym nie leży żadna bliska osoba? Jej wiedziałbym, co powiedzieć. Ale co powiedzieć tym wszystkim obcym ludziom, którzy umarli wraz ze swoim miastem?
No właśnie, co im powiedzieć? Co powiedziałbym im ja, gdyby mogli mnie usłyszeć? Może kilka słów o tym, że ciężko się teraz żyje? Może o tym, że tak dużo rzeczy mi nie wyszło. A może po prostu ponarzekałbym na swojego szefa?
Im dłużej chodziłem po soczystej trawie, tym bardziej nabierałem pewności, że gdyby ci wszyscy ludzie pode mną mogli mnie usłyszeć, nie powiedziałbym im nic. Nie miałbym im nic do powiedzenia.
Gdy o tym myślałem, podeszła do mnie może osiemnastoletnia dziewczyn,a w ludowym stroju regionu Ancash. Za nią stało kilku chłopaków w podobnych ubraniach i ekipa telewizyjna.
- Zatańcz ze mną. Przed kamerą. Kręcimy film o Yungay – uśmiechnęła się czarująco dziewczyna.
- Tutaj? Chcesz zatańczyć tutaj? Przecież... ci wszyscy ludzie nie żyją – nie mogłem uwierzyć w jej propozycję.
- No tak, ale my żyjemy.
Zatańczyłem. Po raz pierwszy w życiu zatańczyłem huayno – najpopularniejszy peruwiański taniec. I po raz pierwszy zatańczyłem na cmentarzu. Anita, tak miała na imię dziewczyna, powiedziała, że to nic złego. Uwierzyłem.
Godzinę później byłem w oddalonym o dwa kilometry nowym Yungay – mieście, które zbudowano od podstaw po tym, gdy stare przestało istnieć. Na nowym Plaza de Armas nie ma katedry, ale rosną tam cztery dorodne palmy.
Gdy je zobaczyłem, uśmiechnąłem się sam do siebie. Anita miała rację. Choćby wszystko wokół nas i pod nami umarło, to my żyjemy.
Autor : Maciej Malachowski
INTERIA 360
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl katkaras.opx.pl
To nie jest zwykły cmentarz. Praktycznie nie ma na nim mogił, a to, co kryje ziemia, w niczym nie przypomina równo wykopanych grobów i ułożonych w nich trumien. Ten cmentarz to Yungay - umarłe miasto w środkowym Peru.
Yungay umarło 31 maja 1970 roku o godzinie 15.25. Nie było mnie wtedy na świecie, ale starsi kibice na pewno pamiętają tę datę. W tym dniu w Meksyku zaczynały się piłkarskie mistrzostwa świata. Yungay umarło przed pierwszym gwizdkiem sędziego. Tak nagle, w jednej chwili, bez ostrzeżenia zatrzęsła się ziemia. Na miasto spadła gigantyczna lawina kamieni i śniegu z Huarascaran – najwyższej góry w Peru.
W całym środkowym Peru zginęło wówczas 80 tysięcy ludzi. W Yungay – 25 tysięcy, prawie wszyscy mieszkańcy. Ocalały tylko 92 osoby.
Wśród nich kilkuletnia dziewczynka, która czując, jak unosi się podłoga w jej domu, w ostatnim momencie złapała się belki pod sufitem. Ta wyniosła ją ponad lawinę. Dziewczynka 12 godzin, zanim nadeszła pomoc, żyła w dwóch światach. Głowa na powierzchni ziemi; reszta ciała uwięziona w zastygającym błocie. Z nogami w miejscu, gdzie wcześniej nie sięgał nawet najwyższy komin w mieście.
Lawina przykryła wszystko. Na powierzchni ziemi zostały tylko wierzchołki czterech palm, rosnących koło katedry na Plaza de Armas – najważniejszym placu w mieście.
Do dziś nikt nie odkopał ciał. Nie było takiej potrzeby. Ziemia pochowała mieszkańców tak, jak stali, jedli, rozmawiali, gotowali, bawili się, spacerowali, spali, a może nastawiali radioodbiorniki, by posłuchać transmisji meczu z Meksyku.
Po tragedii Yungay stało się „Campo Santo” – świętym polem. Można po nim chodzić jak po łące, pod którą kiedyś stały domy i biegły ulice. Pod którą toczyło się życie.
Chodziłem po tym polu, nie szukając wiatru. Przyjechałem do Yungay w konkretnym celu - sfotografować kikuty tych palm. Po prostu kilka zdjęć, których nie zrobiłbym nigdzie indziej. Bo cóż innego jest do zobaczenia na cmentarzu, na którym nie leży żadna bliska osoba? Jej wiedziałbym, co powiedzieć. Ale co powiedzieć tym wszystkim obcym ludziom, którzy umarli wraz ze swoim miastem?
No właśnie, co im powiedzieć? Co powiedziałbym im ja, gdyby mogli mnie usłyszeć? Może kilka słów o tym, że ciężko się teraz żyje? Może o tym, że tak dużo rzeczy mi nie wyszło. A może po prostu ponarzekałbym na swojego szefa?
Im dłużej chodziłem po soczystej trawie, tym bardziej nabierałem pewności, że gdyby ci wszyscy ludzie pode mną mogli mnie usłyszeć, nie powiedziałbym im nic. Nie miałbym im nic do powiedzenia.
Gdy o tym myślałem, podeszła do mnie może osiemnastoletnia dziewczyn,a w ludowym stroju regionu Ancash. Za nią stało kilku chłopaków w podobnych ubraniach i ekipa telewizyjna.
- Zatańcz ze mną. Przed kamerą. Kręcimy film o Yungay – uśmiechnęła się czarująco dziewczyna.
- Tutaj? Chcesz zatańczyć tutaj? Przecież... ci wszyscy ludzie nie żyją – nie mogłem uwierzyć w jej propozycję.
- No tak, ale my żyjemy.
Zatańczyłem. Po raz pierwszy w życiu zatańczyłem huayno – najpopularniejszy peruwiański taniec. I po raz pierwszy zatańczyłem na cmentarzu. Anita, tak miała na imię dziewczyna, powiedziała, że to nic złego. Uwierzyłem.
Godzinę później byłem w oddalonym o dwa kilometry nowym Yungay – mieście, które zbudowano od podstaw po tym, gdy stare przestało istnieć. Na nowym Plaza de Armas nie ma katedry, ale rosną tam cztery dorodne palmy.
Gdy je zobaczyłem, uśmiechnąłem się sam do siebie. Anita miała rację. Choćby wszystko wokół nas i pod nami umarło, to my żyjemy.
Autor : Maciej Malachowski
INTERIA 360